czwartek, 25 maja 2017

Źle rozegrane

Ogromnie jest mi głupio, że chociaż już dawno przeczytałam ostatnią część trylogii o czarującym panu Urquharcie, to jakoś tak nie potrafiłam sklecić relacji ze swoich odczuć na temat tej książki. Za ten stan rzeczy obwiniam gównie nijakość Ostatniego rozdania.



To naprawdę rzadko mi się zdarza, ale brałam się do tej książki jak do jeża. Zaczęłam czytać – coś mnie ukłuło i musiałam odłożyć lekturę. Za jakiś czas zaczęłam ponownie – nie mogłam przebrnąć przez początek, nudził mnie, nie zaskakiwał. Dopiero za trzecim razem udało mi się dobrnąć do końca. Czytanie Ostatniego rozdania było trochę bolesne, a już raniło całkowicie, gdy porównywało się je z pierwszą częścią. W ogóle cała ta seria miała tendencję do ostrego pikowania.

W pierwszym tomie było zaledwie kilka wątków, ale za to mocno zbudowanych, dobrze połączonych i przemyślanych. Bije mnie po oczach niespójność kolejnych książek, to co działo się w Ograć króla, teraz już jakby nie istniało, jakby koronowanej głowy nigdy nie było – umarł król, niech żyje Cypr! Czy z jakiegoś totalnego wyczerpania pomysłów nagle ruszamy na zagraniczną podróż? Zapominamy o powołanych do życia bohaterach, o ciekawych wątkach, bo oto zaczyna się nowy tom i resztę trzeba odciąć grubą kreską?

Rozumiem stopniowanie wymiaru politycznych wojen: pierw partyjne podwórko, później kraj, ostatecznie zagranica, ale jakieś miałkie jest to wykonanie. Zupełnie nie potrafię sobie przypomnieć, żeby w House of cards autor poświęcił choć zdanie na zaznaczenie cypryjskiego epizodu Francisa. A to przecież ważne, prawda? Nagle jak spod ziemi w ostatnim tomie pojawia się ten wątek – trochę jak w telenoweli, odcinek numer tysiąc pięćdziesiąty, gdy scenarzyści zmieniali się czternaście razy i wszystkie postacie zatraciły już swoją pierwotną tożsamość.


Sam Francis traci dużo na mocy. W pierwszej odsłonie – geniusz zła, w drugiej dał się uwieść spódniczce, a w trzeciej jest już cieniem cienia samego siebie. Kiedy porównuję Urquharta z pierwszego tomu, zdecydowanego z konkretnym planem, bezwzględnego, dążącego po trupach do celu, do tego… nawet nie wiem jak mam określić człowieka, o którym czytałam w Ostatnim rozdaniu, bo na dobrą sprawę było o nim niewiele. Zaginął pośród szumu innych chaotycznych postaci - w mojej ocenie zupełnie niepotrzebnych. Wiem tyle, że się starzeje. Nie potrafię powiązać ze sobą i scalić w jedną postać tych trzech Francisów. Im więcej Michael Dobbs zaczął dodawać bohaterów i wydarzeń, tym bardziej przeciętna stawała się ta historia.

Całość ratuje chyba tylko zakończenie. Na szczęście zaskakuje czytelnika, chociaż mi nie dało spokoju i ukojenia. Nie zadośćuczyniło mi rozgoryczenia nad ogólnym kształtem trylogii. Chociaż jakby tak spojrzeć na przywołany na początku Ostatniego rozdania cytat z Shakespeare’a… jest on dość mocną zapowiedzią końca.

A może robię błąd, łącząc wciąż te książki w jedną całość? Może to taki cykl nie-cykl i nie powinnam próbować tego ze sobą sklejać? Nawet gdybym czytała tę książkę w zupełnym oderwaniu od reszty, abstrahując od angielskiego i amerykańskiego serialu, to chyba nawet jeszcze mniej przypadłaby mi do gustu. Wydaje mi się, że wiele pozytywnych opinii pod adresem cyklu Dobbsa wynika właśnie z sukcesu netflixowego House of cards. Dałabym sobie rękę uciąć, że masa czytelników podczas lektury wizualizuje sobie Kevina Spacey’ego w roli Urquharta – efekt halo działa.


Naprawdę jestem wdzięczna autorowi, że stworzył historię, która stała się podwaliną dwóch świetnych seriali, ale może trzeba było zgodnie z pierwotnym zamysłem ostatecznie uśmiercić Francisa na końcu pierwszej części. Serial BBC i tak powstał w pełnej świadomości tego zgonu, obalił czwartą ścianę, otwierając jednocześnie furtkę dla amerykańskiego House of cards. Można było nam więc odpuścić te dwie przeciętne książki.


House of cards. Ostatnie rozdanie
Michael Dobbs
Znak
2016

0 komentarze :

Prześlij komentarz

Podoba Ci się ten wpis? Podziel się tą wiadomością z innymi.
Polub, udostępnij, napisz komentarz, podaj dalej!