piątek, 26 lutego 2016

Szalejący dżokerzy

Trzecia już część antologii science fiction pod redakcją George’a R.R. Martina, to dla mnie jednocześnie najlepszy i najgorszy spośród tomów, które jak dotąd wydano w Polsce. Formą przerasta swoich poprzedników, ale treść… Chociaż fabuła jest ciekawa, to wykonanie mnie zawiodło.



Już przekartkowanie Szalejących dżokerów ujawniło największą zmianę w strukturze cyklu. Dotychczas w Dzikich kartach każdy rozdział należał do innego autora, był opatrzony jego nazwiskiem i tytułem epizodu, czasem jeszcze między nimi pojawiały się interludia. Teraz rozdziały oznaczone są godzinami – zaczynamy o 6 rano i kończymy o tej samej porze następnego dnia. Nie zdziwcie się więc, jeśli podczas czytania przypomni się Wam kultowy zegar z 24 godzin. Przy tej publikacji Martin musiał więcej się napracować (o czym zresztą opowiada w posłowiu), ponieważ teksty różnych twórców zostały całkowicie zmieszane. Dzięki temu historia jest bardziej spójna i dynamiczna, a akcja niezwykle wartka. Dodatkowo po prostu dużo się dzieje – świat obchodzi bowiem czterdziestą rocznicę uwolnienia wirusa dzikiej karty i na tym karnawałowym tle losy bohaterów spaja walka z Astronomem i tajemnicze dzienniki Kiena.

Zastosowanie takiej formy – nazwanej powieścią mozaikową – sprawia, że teoretycznie nie wiadomo kto napisał konkretne akapity, bo autorzy wypisani są jedynie na karcie tytułowej. Teoretycznie, ponieważ każdy czytelnik poprzednich tomów nie powinien mieć najmniejszych problemów ze zidentyfikowaniem pisarzy. Albo matkują wciąż tym samym postaciom, albo mają tak specyficzny styl, że nie da się go wyrzec. Specyficzny to kluczowe słowo – nie będę ukrywać, że większość pojawiających się tu nazwisk zdążyła mnie już rozczarować we wcześniejszych książkach cyklu.


Po lekturze Wieży asów wyliczałam ile razy Walton Simons rozpoczyna akapit nazwiskiem swojego bohatera, ale dopiero teraz wpadłam na pomysł utworzenia z tego gry pijackiej. Wyobraźcie sobie domówkę u miłośnika książek i wspólne czytanie Szalejących dżokerów – za każdym razem, gdy akapit rozpoczyna słowo „Spector” wszyscy walą kielicha. Nie ma szans, że ktoś dotrwa do rana! Zakładając, że będą pili z kieliszków o pojemności 25 ml i przeczytają tom od deski do deski, gospodarz powinien przygotować prawie trzy litry wódki na osobę. No, i to się nazywa prawdziwy książkoholizm! Po wypiciu takich ilości na pewno nie będą mieli problemów ze skomplikowaną narracją Leanne C. Harper: Odzyskawszy synchronizację z aligatorem, ostrożnie zmieniła kilka neurochemicznych połączeń między jego mózgiem a nogami, modyfikując współczynnik oporu neuronów. Dzięki temu stworzenie poruszało się w zwolnionym tempie.

Trochę raziła mnie nielogiczność poczynań niektórych bohaterów. Jakkolwiek absurdalnie to zabrzmi – dlaczego Jack nie wyrzygał książek od razu, by jak najszybciej wyruszyć na poszukiwanie siostrzenicy? Dlaczego w ogóle Kien nie zniszczył swoich dzienników, skoro ich zawartość tak go pogrąża? Dlaczego Fortunato ratuje asów pojedynczo i nie ostrzega Żółwia? Dlaczego zamiast współpracować, by pokonać Astronoma, każdy działa na własną rękę, dlaczego oni po prostu ze sobą nie porozmawiają? Mam więcej „dlaczego”, ale reszty Wam oszczędzę.


Wstrząsnął mną poziom pikanterii tego tomu. Zawiera chyba więcej przekleństw niż dwa poprzednie razem wzięte. Wiem, że bez ostrych epitetów w dialogach trudno oddać surowość i degenerację postaci i otaczającego je świata, ale to się sprawdza tylko do pewnego momentu. Stare powiedzenie się nie myli – co za dużo, to niezdrowo. Przy okazji brzydkich słówek, muszę, po prostu muszę podzielić się najlepszą literówką, jaką kiedykolwiek spotkałam (niestety nie jedyną w książce): „Nie masz nic przeciwko temu, żebym wyr***ał się w usta, ty mała s*ko?”. Perwersja poziom master.

Druga składowa pikanterii Szalejących dżokerów również zawiera się w przytoczonym zdaniu – to oczywiście seks. Na szczęście nie ma go tak dużo jak przekleństw, ale czy naprawdę, mając nieograniczone możliwości, najlepszym pomysłem na stworzenie „superbohatera” jest nadanie mu mocy zabijania w trakcie przeżywania orgazmu? Bo do tego, że Fortunato czerpie siłę z seksu tantrycznego już prawie przywykłam dzięki poprzednim książkom.


Przyczepię się też do okładek (a co!). Z całym szacunkiem do pracy Michaela Komarck’a – twórcy ilustracji, nie wiem kto miał wpływ na ich ostateczny wygląd, czy grafik dostał rozkaz: ma być tak i tak, czy była to jego inwencja twórcza… Książka opisuje świat pełen zmutowanych ludzi, półinsektów, półgadów, z nadprogramowymi rękami, ze skrzydłami, między nimi wszystkimi chodzi kosmita, a my na obwolutach dostajemy roznegliżowane babeczki. Serio? Całe szczęście, że pierwsza część nie uległa temu trendowi, ba, tom Dzikie karty przykuł moje oko na sklepowej półce i od tego się zaczęło. Choć też nie było na okładce wirusowego mutanta

Dziwna to seria książek. Do każdej mam listę zarzutów, każda mnie czymś uwiodła i każda czymś rozczarowała. Gdyby połączyć pewne ich elementy mogłoby być idealnie – ale jest jak jest. Nie wiem czy wyczekiwać premiery kolejnego tomu, czy raczej pozbyć się złudnych nadziei, że w końcu to zagra jak trzeba.


Szalejący dżokerzy
Pod redakcją George'a R.R. Martina
Zysk i S-ka
2015

0 komentarze :

Prześlij komentarz

Podoba Ci się ten wpis? Podziel się tą wiadomością z innymi.
Polub, udostępnij, napisz komentarz, podaj dalej!