piątek, 27 lutego 2015

Zbyt dzikie karty

Dałam się uwieść opisowi zapewniającemu o nagłych zwrotach akcji, interakcjach i złożoności wątków rodem z Pieśni Lodu i Ognia. Lecz jak to często bywa, za piękną okładką i miłymi słówkami kryje się takie sobie coś tam. Głupia ja. Niczym dziecko w gęstej marketingowej mgle.



To był chyba grudniowy wieczór w sklepie nie dla idiotów. Szał zakupów przedświątecznych. Z działu książek spogląda na mnie miła niebieska okładka Dzikich Kart. Nazwisko Martina większe od tytułu książki, czyli ruszyła maszyna do nabijania pieniążków i czas odcinać kupony od Gry o tron. Ale zobaczmy o czym to w ogóle jest: „Alternatywna historia świata, w której obcy wirus uderzył w Ziemię w następstwie II Wojny Światowej, obdarzając garść ocalałych nadzwyczajnymi mocami...”. I jednak zaintrygowało.

Sama nie wiem, czego dokładnie oczekiwałam po tego rodzaju książce. Chyba pierwszy raz czytałam taki zbiór opowiadań. Motyw przewodni mnie zaciekawił. Powiązanie fikcyjnych zdarzeń o wirusie i mutacjach z autentyczną historią, jakby alternatywne spojrzenie na to, co by było, gdyby. Sam fakt, iż pojawiło się nawiązanie do Strefy 51, chwycił mnie za serduszko. Jednak coś podpowiada mi, że gdyby zabrał się za to wyłącznie jeden z autorów opowiadań, smakowałyby o wiele lepiej. Nawet niech i byłby to sam George R. R. Martin, choć pewnie wtedy nie powstałaby cudna Gra o Tron, zarówno książka, jak i serial, nad którą teraz spuszczają się miliony, a zamiast obecnie 22 tomów Dzikich Kart można by przeczytać zaledwie pięć.

Może jestem zbyt sentymentalna, może zbyt przykro robiło mi się, gdy w końcu polubiłam jakąś postać, a tu nagle koniec — pani już w tej książce o niej nie poczyta. No dobra, poczyta, ale to będzie już po tym, jak zarzucą cię setką innych imion, twarzy i charakterów, aż sama nie będziesz pamiętać, kim on w końcu był. Chciałabym więcej Śpiocha, mniej dziewczyn zamieniających się w wagony metra i mniej naćpanych hipisów protestujących, żeby protestować. Nawet niech by było więcej Tachiona, który wydawał się zmieniać charakter za każdym razem, gdy pisała o nim inna osoba. Ale już kij z tą wielowątkowością, taki był zamiar autorów — ok, już nie będę nad tym więcej płakać. Za to ponarzekam sobie na czasem zbyt mocno uderzające różnice w stylach pisarzy. Rozdział z szylkretową kotką i autolizą zaliczam do najgorszych. I stylistycznie i tematycznie.

Może i sięgnęłabym po kolejne tomy Dzikich Kart, ale na razie jakoś bez przekonania. Chętnie poznałabym dalsze losy niektórych bohaterów, więc może zdarzyć się, że zerknę w 3 rozdziały kolejnej części. Czytałam w internetach wiele pochlebnych opinii o tej książce i zastanawiam się, czy to ze mną jest coś nie tak, czy po prostu ogromne nazwisko Martina na okładce sprzeda wszystko i jeszcze sprawi, że ludzie będą klaskać na stojąco.

Tak wiele książek, tak mało życia.


Dzikie Karty
Pod redakcją George'a R.R. Martina
Zysk i S-ka
2014


0 komentarze :

Prześlij komentarz

Podoba Ci się ten wpis? Podziel się tą wiadomością z innymi.
Polub, udostępnij, napisz komentarz, podaj dalej!