niedziela, 14 lutego 2016

Jawny sekret

Początek książki uderzył we mnie z siłą tsunami. Zalał mnie potok słów, od których już nie mogłam się uwolnić. Później ocean zrobił się nieco spokojniejszy i przyjazny, ale rozczarowanie powracało falami. Zdarzyły się sztormy i burze, jednak wyszłam cało z tej przygody zwanej Tajemnicą lady Audley.



Po przeczytaniu czterech pierwszych stron bałam się, że na kolejną nie będę miała już siły. Owo tsunami zwalające z nóg składało się z „których”. Po prostu. Było ich takie nagromadzenie na centymetr kwadratowy, że niemal uszkodziło moje czytelnicze zmysły. Czy to autorka pisała tak nędznie, czy tłumacz oślepł na stawiane gęsto słówka, czy redaktorom umknęło to przewinienie? Ktokolwiek zawinił lub zamierzenie przyłożył do tego rękę, sprawił, że przez wiele kartek nie potrafiłam czytać ze zrozumieniem, bo jedyne co widział mój mózg to: które, którego, których, której, która… Rozumiem, że pewne powtórzenia były zamierzone, ale żeby 12 razy na jednej stronie?

Na szczęście udało mi się od tego uwolnić i zaczęłam wciągać się w losy Roberta Audleya (bo to on jest tutaj głównym bohaterem). Strony mijały coraz szybciej, chociaż akcja wcale nie gnała z kopyta. Po prostu zaczynało robić się bardzo przyjemnie, a postacie oplatały nićmi sympatii.

Wtedy jednak zauważyłam inną anomalię skażającą styl Mary Elizabeth Braddon. Wygląda na to, że autorka daje uwodzić się swoim własnym słowom i gdy uda jej się znaleźć wyjątkowo trafione określenie, powtarza je kilkukrotnie w niewielkich odstępach. Było tak np. z „szacownymi” i „nieomal”. Niestety często pojawiają się też w zbyt bliskiej odległości (jak dla czytelnika wymagającego jako takiego kunsztu od pisarza) zwykłe rzeczowniki. Gdy lady Audley wymyka się z posiadłości, otwiera „przeszklone drzwi […] powiew wiatru uderzył w nią, gdy otwierała drzwi […] wszystkie drzwi otwarte […] zamknęła za sobą szklane drzwi. Obawiała się, że wiatr zatrzaśnie drzwi…”. A to wszystko na przestrzeni dziewięciu linijek.

Liczyłam na to, że powieść bardzo mi się spodoba. W końcu pochodzi z podobnego okresu, co moje uwielbione dzieła Balzaka. I jaka radość mnie opanowała, kiedy spotkałam jego nazwisko w książce! Ba, główny bohater go czyta! Nawet pewne fragmenty przypominały mi balzakowski styl – w chwili, gdy Robert Audley rozmyśla jak dalej postępować, wkracza nieco na filozoficzne ścieżki i meandry kobiecego podejścia do życia.


Oprócz nazwisk znajdziemy także inne francuskie wtrącenia – w końcu wtedy była moda na ten język. Niektóre są tłumaczone, inne przeciwnie – pojęcia nie mam dlaczego. Chyba najwyższy czas zaopatrzyć się w jakiś dobry słownik. Jestem z natury leniwa i miałam nadzieję, że redaktorzy z wydawnictwa ogarną to za mnie. Niestety, oni też są leniwi, albo po prostu mocno uwierzyli, że książka trafi do mądrego czytelnika. Powtórnie – niestety. Na obronę ludzi odpowiedzialnych za wydanie Tajemnicy lady Audley, mogę powiedzieć, że dawno nie spotkałam publikacji z tak małą liczbą literówek.

Mam wrażenie, że za dużo narzekam. Jeszcze ktoś gotów pomyśleć, że Tajemnica lady Audley jest beznadziejna. Pomysł intrygi jest naprawdę ciekawy i powieść czyta się całkiem miło. Nawet mimo to, że jest tak przewidywalna. Znalazło się zaskoczenie – ale nie oszołomiło, wtapia się bowiem w happy end i zatraca wszelkie walory niespodzianki. Bardzo dobrze, że na obwolucie postanowiono objaśnić, iż książka oparta jest na prawdziwej historii Constance Kent, wskazano podobieństwa: zła macocha, tajemnicze morderstwo, ciało wrzucone do… Nie, ja wam tego nie zrobię. Zamiast dowiedzieć się o tym z 503 strony, przeczytałam to z okładki. Trochę lipa, zważywszy na to, że inne sekrety w tej historii są dość oczywiste i przez większość lektury czekamy tylko, kiedy poznają je wszyscy bohaterowie. Czekamy i czekamy…


Powieść Mary Elizabeth Braddon jest zbyt rozwlekła. Nie dzieje się w niej tak dużo, jak mogłaby na to wskazywać ilość stron. Nie ma nagłych zwrotów akcji, do jakich przyzwyczajają nas współczesne publikacje sensacyjne. Próżno szukać rozbudowanych portretów psychologicznych postaci, zbyt mało danych, by jednoznacznie osądzić czy milady faktycznie była szalona, taką udawała, czy to jej wyjątkowy charakter.

Dla mnie była to zwyczajna miła lektura – bez zachwytów. Może dziewiętnastowieczny czytelnik miał prawo zauroczyć się w powieści, ale współczesny mól książkowy ma prawo oczekiwać więcej.


Tajemnica lady Audley
Mary Elizabeth Braddon
Zysk i S-ka
2016

2 komentarze :

  1. "Może dziewiętnastowieczny czytelnik miał prawo zauroczyć się w powieści, ale współczesny mól książkowy ma prawo oczekiwać więcej." - genialne podsumowanie. A ten spoiler z okładką to fatalna zagrywka ze strony wydawcy, szkoda.

    OdpowiedzUsuń
  2. ...ale ilustracja na okładce ładna.
    "Na obronę ludzi odpowiedzialnych za wydanie Tajemnicy lady Audley, mogę powiedzieć, że dawno nie spotkałam publikacji z tak małą liczbą literówek" - kiepska obrona, bo pochwalić by można za brak literówek, nie obniżajmy sobie standardów :D

    OdpowiedzUsuń

Podoba Ci się ten wpis? Podziel się tą wiadomością z innymi.
Polub, udostępnij, napisz komentarz, podaj dalej!