środa, 1 kwietnia 2015

Rapsodii pamięci żałobny rapsod

Niektóre książki wyjątkowo mocno zachodzą nam za skórę. Mamy do nich sympatię, bo trafiły w nasze ręce w jakimś konkretnym momencie naszego życia, identyfikujemy się z głównym bohaterem lub to od nich zaczęliśmy połykanie literackich tytułów jeden za drugim. I czasem do takich tytułów wracamy po latach lub sięgamy po ich kontynuacje. A nie zawsze warto.



Sentymentalne powroty

Wszystko zaczęło się lata temu, gdy gdzieś w czeluści internetów trafiłam na bardzo pochlebną recenzję pierwszej części Symfonii Wieków Elizabeth Haydon. Byłam wtedy w ciągu książek fantasy i postanowiłam, że Rapsodia będzie moją kolejną ofiarą. Dość szybko rozprawiłam się z całą trylogią. Były wakacje, mogłam czytać całymi nocami i odkładać na bok przeczytaną książkę o siódmej nad ranem. Splątane wątki cyklu, lekki język i zabawne dialogi ogromnie sprzyjały takiemu obrotowi spraw.

Cieszyłam się, że po trzech tomach autorka zdecydowała się na kontynuację. Przywiązałam się do bohaterów i chciałam poznać ich dalsze losy. I chociaż Requiem za słońce i Elegia na utraconą gwiazdę wydawały się nieco naciągane, to nadal cieszyły. Wyciągane z kapelusza wątki można było przełknąć, bo wciąż miało się w ustach cudowny smak wcześniejszej trylogii.

Z rozpędu chciało się czytać następne książki autorki, lecz wydana w USA kolejna część przygód Rapsodii, mająca być początkiem kolejnej trylogii, nie doczekała się polskiego tłumaczenia. Czekając można było pocieszać się inną serią książek Elizabeth Haydon, osadzoną w tym samym fantastycznym świecie, jednak skierowaną do nieco młodszych odbiorców. Choć w tym przypadku seria to zdecydowanie zbyt duże słowo. O przygodach Vena Polypheme'a po polsku możemy przeczytać jedynie dwie z czterech książek.

Nie wydaje im się

Wygląda na to, że zarówno polecany przez samego Andrzeja Sapkowskiego, bestsellerowy za wielką wodą cykl Symfonia Wieków, jak i Zaginione dzienniki Vena Polypheme'a nie spotkały się z sympatią polskich odbiorców.

Próby uzyskania informacji na temat ewentualnego wydania kolejnych części przez Wydawnictwo MAG, które dotychczas zajmowało się drukiem Symfonii Wieków, skończyły się fiaskiem. Do trzech razy sztuka. Bez odpowiedzi. Cieszy jednak, że nie ja jedyna pytam co dalej. Na forum wydawnictwa w końcu udało się komuś wyłuskać odpowiedź:

Nic z tego nie będzie. Nawet, gdybyśmy kiedyś chcieli, musimy uporać się najpierw z nowymi edycjami Hobb, nowymi wydaniami Hyperionów i Endymionów, Bakkerem. Dopiero w momencie, gdy to "wyczyścimy" zabierzemy się ewentualnie za Haydon.


Dużo większym zainteresowaniem czytelnikiem wykazał się Dom Wydawniczy REBIS, za co niezmiernie dziękuję. Mniej więcej po pół godziny dostałam odpowiedź na e-mail:

Szanowna Pani, Publikacja pierwszych dwóch tomów nie wzbudziła wystarczająco dużego zainteresowania Czytelników, byśmy mogli zdecydować się na kontynuacje serii. Oznacza to, że niestety nie opublikujemy kolejnych części Dzienników. Dla Wydawcy nie są to nigdy łatwe decyzje i zdajemy sobie sprawę, że Czytelnicy mogą się czuć zawiedzeni, ale musieliśmy przerwać wydawanie cyklu Elizabeth Haydon.

Można? Można. I miło, i przyjemnie, i właściwie już nie żal.

Trylogia to za mało?

Im dalej w las, tym gorzej. Trylogię czytało się dobrze. Wiadomo, że nie był to żaden kamień milowy w historii gatunku fantasy, żadne cudo literackie. Pomysł był dobry, dialogi zabawne i książka wręcz wsysała w świat Rapsodii. Czwarta książka dawała już lekkie rozczarowanie. Po piątej wyraźnie czuło się, że to już nie to. Przyzwani po raz kolejny bohaterowie nie byli już tymi, których uwielbiało się w pierwszych częściach. Jakby cienie tamtych postaci.

Książka rozpoczynająca kolejną trylogię – The Assassin King (Król Skrytobójca), utwierdziła mnie w przekonaniu, że czas zakończyć znajomość z ukochanym Achmedem, śmiesznym Grunthorem i byle jaką Rapsodią. Nie będę tracić czasu na kolejne książki.

Zabrakło tutaj tak wielu rzeczy, że chyba łatwiej byłoby wymienić co się pojawiło. Można by pewnie streścić całość w dwóch słowach – nadchodzi wojna, a plan wydarzeń skończyłby się na pięciu punktach. Trochę jak w Modzie na sukces, gdzie jeden odcinek składał się zazwyczaj z trzech rozmów, które niby wnosiły coś nowego, a jednak nie zmieniały nic. W porównaniu z poprzednimi tomami ten jest niezwykle bezbarwny. Nijakość. To słowo chyba najbardziej pasuje mi do The Assassin King.

Trzeba było przestać na trylogii Symfonii wieków. Kolejne książki zacierają ostatki sympatii do twórczości pani Haydon. Właściwie im więcej o nich myślę, tym mniej je lubię. Dlatego koniec. Niech zostanie choć odrobina miłych wspomnień i sentymentów.



0 komentarze :

Prześlij komentarz

Podoba Ci się ten wpis? Podziel się tą wiadomością z innymi.
Polub, udostępnij, napisz komentarz, podaj dalej!