czwartek, 9 kwietnia 2015

Nie przeczytasz tego bez rumieńców!

Będziesz rumienić się od stóp aż po końcówki włosów, a policzki będą Ci płonąć. Oczywiście pod warunkiem, że podnieca Cię grafomania. Przedstawiam Pisiont twarzy Greya, czyli opowieść o tym, jak z fan-fiction na podstawie Zmierzchu stworzyć erotyczny bestseller.



Erika Mitchell, skrywająca się pod pseudonimem E. L. James, a jeszcze dawniej pod nickiem Snowqueen’s Icedragon, zainspirowała się niezwykle barwnymi i wprost uwielbianymi przez czytelników postaciami Belli i Edwarda (czy wystarczająco czuć tu ironię?). Autorka produkowała w Internecie pikantne fan fiction o życiu erotycznym błyszczącego wampira i jego ukochanej. Seria opowiastek spotkała się z tak dużym entuzjazmem, że autorka postanowiła wydać ją w formie książki. By jednak nie naruszać praw autorskich, trzeba było nieco zmienić parę szczegółów. I tak właśnie narodził się Christian Grey i Anastasia Steele.

Książka sprzedaje się w milionach. Przebija Harry'ego Pottera i dzieła Pratchetta, wspinając się na szczyt szczytów bestsellerów. Ale dlaczego? Próbowałam znaleźć odpowiedź na to pytanie... i poddałam się już po drugim rozdziale. Zupełnie nie dziwię się, że Joannie Koroniewskiej zbierało się na wymioty.

Już pierwszy akapit zieje totalną banalnością. Jeżeli jeszcze ktoś, używając narracji pierwszoosobowej, wpadnie na genialny pomysł opisania wyglądu głównej postaci za pomocą jej odbicia w lustrze... po prostu nie.

Zaraz po tym, jak Anastasia kończy czesanie włosów, dowiadujemy się, że współlokatorka wkręciła ją w przeprowadzenie wywiadu z jakimś biznesmenem. I choć z Vancouver do Seattle jedzie się trzy godziny, a wywiad umówiony był na drugą po południu, to błyskotliwa Ana zupełnie nie miała czasu wypytać koleżanki co to za typ.

Pełnym profesjonalizmem wykazuje się również owa współlokatorka – redaktor naczelna uczelnianego pisma. Po co wysyłać w zastępstwie zaprawionego w boju dziennikarza, jeśli można wysłużyć się swoją nieogarniętą kumpelką? Dać jej listę pytań, dyktafon i sprawa załatwiona. (Chociaż nie było wcale tak łatwo: „kładę na ławę dyktafon, który oczywiście najpierw dwa razy ląduje na podłodze” – niech żyje zgrabność i złośliwe dyktafony!). I Broń Boże, żeby nie robiła też żadnych zdjęć, potem będzie miała pretekst do kolejnego spotkania. Już pomijam kwestię merytoryczną tych pytań. Jedź 500 km, zadaj może z pięć bardziej konkretnych, naczelna pochwali Cię, że zgarnęłaś „sporo niezłego materiału” – Kyrie eleison! Pracowałam chwilkę jako dziennikarka i nie dajcie się zwieść, to nie wygląda tak jak u E.L. James.

Nie przeczytasz tego bez rumieńców, bo połowa książki to rumieńce.

A teraz moje ulubione rumieńce. One są wszędzie. Zaciskają powoli pętlę na szyi czytelnika. Przeczytałam jedynie dwa rozdziały, jednak twarz Any zdążyła poczerwienieć w nich niemal aż 22 razy: „oblewam się rumieńcem”, „policzki zaczynają mi płonąć”, „twarz mi płonie”, „pąsowieję”, „czerwienię się”, „moje policzki robią się jeszcze czerwieńsze” i wiele innych konstelacji. Aż zaczynam nucić: czerwona jak cegła, rozgrzana jak piec... Jeśli w kolejnych rozdziałach głównej bohaterce z podobną częstotliwością wypływa róż na lica, to w całej książce przeczytasz o tym aż 386 razy. A przecież nie dotarłam jeszcze do scen łóżkowych.

Nie zapomnijmy o równie ważnych oczach Greya. Jego spojrzenie błyszczało pięć razy w przeczytanym przeze mnie fragmencie. Niemal równie często mierzył uważnie, czy też patrzył z uwagą na Anastasię. Nieco mniej popularne okazało się jego badawcze spojrzenie oraz przeszywanie i przewiercanie wzrokiem. Także brwi mają duży udział w książce. Według autorki nikt się nie dziwi, nikt nie jest zaskoczony czy zdumiony, wszyscy tylko unoszą lub marszczą brwi. Czytającym wpadną też w oko częste wzruszenia ramionami, sprężysty krok i ruchy głową. Słyszałam też od innej czytelniczki wiele o przygryzaniu warg i przewracaniu oczami.


Jednak prócz niezwykłych objawów zewnętrznych zachowań bohaterki martwię się również o jej stan psychiczny. Wygląda na to, że Ana prowadzi niezwykłą walkę z własną podświadomością. „Dlaczego zjawił się tu u Claytona? [...] podświadomość szepcze: żeby się z tobą spotkać”. Ale chwila, pół strony dalej: „Widzisz? Wcale nie przyjechał tu dla ciebie — drwi zadowolona z siebie moja podświadomość”. Drodzy panowie, kobiety nie są dziwne, to ich podświadomość sprawia, że nie potraficie ich zrozumieć.

Sympatycy Pięćdziesięciu twarzy pewnie zaraz podniosą raban, że cóż to za wyliczanie, że to zabawa w matematykę, a nie literaturoznawstwo... Ale to naprawdę czuć podczas lektury – te braki w umiejętności opisania ludzkich reakcji i sygnałów, które wysyła ciało, skąpe słownictwo czy też niewykorzystanie słownika synonimów – to wszystko sprawia, że książkę czyta się bardzo nieprzyjemnie.

Nigdy nie należałam do grupy fanek erotyków, ale jakoś zupełnie inaczej wyobrażałam sobie ten gatunek. Myślałam, że spotkam tu barwne metafory i porównania, opisy na pół strony o tym, jak on na nią patrzy, nie tylko że chłodno, że uważnie, że w ogóle patrzy. Chciałoby się poczuć te emocje, a nie czytać sprawozdanie: on spojrzał, on dotknął, ja westchnęłam... Brakuje jeszcze tylko notatki: 19:24 – orgazm. Autorki nie poniosły emocje, poniosły ją czasowniki. Gdyby oddała pierwszy rozdział jako pracę domową w gimbazie, dostałaby tróję.

Wiem, że może dwa rozdziały to zbyt mało by oceniać. Ale okrutnie bolały mnie te dwa rozdziały. Czytanie takich durnych rzeczy niemal naprawdę fizycznie boli. Szczerze polecam więc lekturę fanom sadomasochizmu literackiego. Szkoda tylko, że według wyników sprzedaży jest ich tak wielu.


Pięćdziesiąt Twarzy Greya
E.L James
Sonia Draga
2012


0 komentarze :

Prześlij komentarz

Podoba Ci się ten wpis? Podziel się tą wiadomością z innymi.
Polub, udostępnij, napisz komentarz, podaj dalej!