wtorek, 12 lipca 2016

„Dzikie karty” ujarzmione

Czwarte podejście. W końcu musi wyklarować się w mojej głowie jednoznaczna opinia o tej antologii. Po wzlotach i upadkach poprzednich tomów miałam nadzieję, że w końcu wylądują na stałym lądzie przyzwoitej literatury. No i wylądowali… Gdzie?



Czwarta część Dzikich kart to historie różnych bohaterów powiązane ze sobą wspólną wyprawą dookoła świata. Sam pomysł wyprawy, choć ciekawy, wydaje się nieco naciągany, jakby realizowany wyłącznie po to, by pokazać z bliska czytelnikowi asów i dżokerów w innych kulturach, systemach politycznych i religiach. Ale na Ideę, całe szczęście, że wykraczamy w końcu na inne kontynenty! Gdy czytałam poprzednie tomy, ogromnie ciekawiło mnie, jak z wirusem dzikiej karty radzą sobie inne kraje. Popkultura przyzwyczaiła nas, że jeśli lądują na Ziemi obcy, to na pewno w USA, a jeśli ma skończyć się świat, to w USA będzie kończył się najbardziej.

Ta wielka podróż otwiera nowe, wielkie możliwości. W końcu powracamy do sprytnych rozgrywek między fikcją a rzeczywistością, które zostały świetnie przedstawione w Dzikich kartach. Pojawiają się postacie znane nam dobrze z kronik historycznych, a wątki często nawiązują do prawdziwych wydarzeń: wojna domowa w Gwatemali, konflikt na Bliskim Wschodzie, Reagan, wygrzebywanie się spod socjalizmu, działania KGB, wielka czystka, Stalin, Monachium 1972 i wiele innych. Pojawił się także nasz Lech Wałęsa i drobna sugestia o „solidarnościowym asie”, choć dla jednego z bohaterów „Polska była najbardziej przygnębiająca”.


Wyprawa asów rozpoczyna kolejną triadę książek z cyklu Dzikie karty i muszę przyznać, że zapowiada się ciekawie. Wraca senator Hartmann, dużo dzieje się u Sokolicy i doktora Tachiona. Rozpędzają się wątki, którym przyjdzie zderzyć się w następnych częściach, a ja będę chciała uważnie obserwować każdy moment tej konfrontacji. Naprawdę. W końcu nie mogę się doczekać na kolejną część antologii!

Dysonans między literackimi stylami jest prawie nieodczuwalny, gdy porównamy Wyprawę asów do poprzednich tomów. Z lekką trwogą patrzyłam na listę nazwisk autorów, ale tym razem pod względem kunsztu pisarskiego zawiodłam się chyba tylko na jednym rozdziale, no może dwóch.


Specjalnie nie przypatrywałam się nazwiskom sygnującym poszczególne rozdziały, żeby nie osądzać przez pryzmat tego, co było i dać wszystkim równe szanse. Ale i tak pewnie wyjdzie na to, że uwzięłam się na Leanne C. Harper i Edwarda Bryanta. Pani jeszcze przepuszczę – nie było tak źle, ale Panu… Nie potrafię się przekonać do jego sposobu narracji, porównań i logiki: „Nie uprawiała sportu, ale wiedziała, że ma mocny uścisk”, „Czuła się, jakby jej głowę wypełniono wilgotną bawełną […] jakby ktoś przepłukał jej wnętrze czaszki”, „to było tak, jakby jej moc pokryły dławiące koce zmęczenia”. Czasami mniej znaczy więcej i warto chlasnąć się po łapach brzytwą Ockhama.

Jeśli chodzi o pomysłowość twórców tej części opowiadań o alternatywnym świecie skażonym kosmicznym wirusem – bywa różnie. Jedne są dość proste i mało zaskakujące, ale czyta się je całkiem dobrze, inne zdumiewają, a nawet porażają plątaniną skomplikowanych wątków. Niektóre łatwe i przyjemne, a przy innych trzeba nieco wytężyć umysł. Ostatecznie jednak taka różnorodność bardzo dobrze wpływa na jakość książki.


Tę różnorodność spajają w całość pamiętniki Xaviera Desmonda, napisane oczywiście przez George’a R.R. Martina, dzielnego redaktora sprawującego pieczę nad tą rozhasaną gromadą pisarzy. Wiele wyjaśnia także jego posłowie, gdzie opowiada o procesach powstawania Dzikich kart: Gdy po tych wszystkich latach spoglądam wstecz na pozycję „Wyprawy asów”, myślę sobie, że w kilku punktach powinienem silniej strzelić z książeczki czekowej służącej mi jako bicz. Dwukrotne porwanie Hartmanna podczas tej samej podróży było lekką przesadą, powinienem był też nalegać, by moi autorzy uporali się z żonglowaniem kulami, które były już w powietrzu, zanim pozwoliłem im rzucić tak wiele nowych.

Choć miałam różne obiekcje co do tego cyklu, to muszę przyznać, że budzi on we mnie coraz większą sympatię. Powoli przywiązuję się do bohaterów i wyczekuję ich dalszych losów. Może też nauczyłam się przymykać oko na pewne wady, mieć do nich większy dystans, by zobaczyć, że najbardziej liczy się całość obrazu, a nie poszczególne pociągnięcia pędzla.


Wyprawa asów
Pod redakcją George'a R.R. Martina
Zysk i S-ka
2016


0 komentarze :

Prześlij komentarz

Podoba Ci się ten wpis? Podziel się tą wiadomością z innymi.
Polub, udostępnij, napisz komentarz, podaj dalej!